Może świruję, ale słuchając kolejnych wieści o tym, że tereny, gdzie mieszka moja rodzina i chwilowo mój tato, są objęte stanem wyjątkowym i ewakuacją to robi mi się słabo. Zapewne każdy, kto choć raz w ostatnich dniach włączył wiadomości albo przeglądał onet lub tego typu portal, wie, że wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych jest zagrożone huraganem Irene. Przedwczoraj nawiedziło ich trzęsienie ziemi, jutro huragan… Pech chce, że moja rodzina mieszka na Staten Island, kilometr od oceanu… Może być ‘ lepiej’? Chyba nie. Nie dość, że silny wiatr może narobić szkód, to jeszcze fala może zalać dom. Może dramatyzuję, ale skoro dzwonił już mój tato i mówił, że będą zabezpieczać dom i przenosić się do ciotki w głąb wyspy, tzn że nie jest dobrze. Najgorsze jest to czekanie. Czekanie nie wiadomo na co. Huragan ma dojść do N.Y. jutro. Póki co kuzynka na bieżąco pisze mi na facebooku co się dzieje. A jak pozrywa wszelkie linie, to ani do nas nie zadzwonią, ani maila nie napiszą i będziemy się zamartwiać.
W takich chwilach zawsze pozostaje dziwna nadzieja. Nie wiem, czy każdy tak ma, ale ja zawsze myślę, że owszem, różne okropieństwa dzieją się na świecie, ale moją rodzinę jakoś to zawsze szczęśliwie omija. Chciałabym, żeby i tym razem tak było.
Staram się myśleć o czymś innym, bo wiem, że moje zamartwianie się nic nie da, ale ciężko jest. Przecież to moja najbliższa rodzina, mój tato!

Kuby nie ma, nie mam się komu wyżalić. Pojechał ze znajomymi na ryby nad Solinę. Nie chcę do Niego pisać i mu przeszkadzać, bo na odległość i tak mi nic nie poradzi.